Olsztyńskie „dziuple” – przemysłowe ruiny czy nowe życie?
Wśród zieleni Warmii i Mazur, między jeziorami a zabytkową architekturą, Olsztyn skrywa mniej oczywiste dziedzictwo – opuszczone fabryki, zdewastowane magazyny i hale, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu tętniły przemysłowym życiem. Dziś te „dziuple”, jak nazywają je miejscowi, straszą pustką albo niszczeją, czekając na nowe przeznaczenie. Ale czy muszą?
W innych miastach – Łodzi, Katowicach, nawet mniejszych ośrodkach – podobne przestrzenie zyskały drugie życie jako galerie, lofty czy modne klubokawiarnie. W Olsztynie ten proces dopiero raczkuje, choć potencjał jest ogromny. Wyzwania też – od skomplikowanych spraw własnościowych po opór mieszkańców, którzy wolą wyburzenie niż adaptację. Tylko czy na pewno?
Od fabryki mebli do kreatywnego inkubatora – przykłady, które inspirują
Spacerując ulicą Knosały, trudno nie zauważyć potężnego kompleksu pofabrycznego. To dawny Zakład Mebli Giętych „Thonet”, gdzie produkowano słynne krzesła w stylu wiedeńskim. Dziś część budynków niszczeje, ale w jednej z hal działa już pracownia ceramiczna i małe coworki. To przykład nieidealny, ale pokazujący kierunek – stopniowe oswajanie postindustrialnej przestrzeni przez artystów i mikroprzedsiębiorców.
Inny ciekawy przypadek to przyuliczna hala przy Towarowej, gdzie spontanicznie powstała tymczasowa galeria streetartu. Mimo prowizorky (brak ogrzewania, toalety w stylu „wiadro i deska”) miejsce przyciąga młodych twórców. „Tu czujemy wolność, której brakuje w oficjalnych instytucjach” – mówi jedna z malarek. Takie inicjatywy dowodzą, że nawet minimalna adaptacja może dać efekty, jeśli tylko jest wola.
Finansowa układanka – skąd brać pieniądze na rewitalizację?
Główną barierą w przekształcaniu postindustrialnych przestrzeni są oczywiście koszty. „W Łodzi na Manufakturę poszły setki milionów, u nas takich inwestorów nie ma” – słychać często w urzędzie miasta. Ale czy na pewno potrzeba aż tyle? Lokalni aktywiści przekonują, że można działać etapami, wykorzystując fundusze unijne (np. z programu „Rewitalizacja Obszarów Miejskich”) albo partnerstwa publiczno-prywatne.
Ciekawym modelem mogłoby być też tworzenie spółdzielni mieszkaniowo-artystycznych, jak słynna „Falanster” we Wrocławiu. W Olsztynie brakuje jednak instytucjonalnego wsparcia – gmina rzadko udostępnia swoje opuszczone obiekty, a banki patrzą krzywo na „dziwne” projekty kulturalne. „Czasem wystarczyłaby gwarancja najmu na 5 lat, żeby ktoś odważył się zainwestować” – narzeka właściciel małej drukarni, który szukał hali na warsztat.
Dziuple kontra blokowiska – społeczny wymiar rewitalizacji
Najtrudniejszą batalią bywa przekonanie samych mieszkańców. „Po co nam kolejna galeria? Niech wyburzą i zrobią parking” – takie głosy dominują na osiedlach wokół postindustrialnych terenów. Paradoksalnie, największy opór jest wśród starszych mieszkańców, którzy pamiętają czasy świetności tych zakładów. Dla nich opuszczona fabryka to symbol upadku, a nie szansa.
Zmiana tego myślenia wymaga czasu i edukacji. Dobrym przykładem jest tu dawna rzeźnia miejska, gdzie organizowane są darmowe warsztaty rzemiosła. „Jak zobaczyli, że ich wnuki uczą się tam garncarstwa, zmienili zdanie” – opowiada koordynatorka projektu. Kluczowe wydaje się włączanie lokalnej społeczności w proces rewitalizacji od samego początku – nie przez nudne konsultacje, ale realne współdecydowanie.
Olsztyńskie „dziuple” mogą stać się miejscem spotkań, kultury czy małej przedsiębiorczości. Potrzeba tylko odwagi, by zamiast wyburzać – przetwarzać, zamiast żałować przemysłowej przeszłości – wykorzystać ją jako fundament dla czegoś nowego. Może warto zacząć od małych kroków: udostępnić jedną halę artystom, zorganizować festiwal w opuszczonym magazynie? Historia pokazuje, że nawet najbrzydsze przemysłowe relikty mogą stać się wizytówką miasta – jeśli tylko da się im szansę.